W labiryncie obłędu
Wojciech Krzewiński jest wziętym psychoterapeutą. Stosuje niekonwencjonalne metody terapii, które przysparzają mu zarówno zachwyconych pacjentów, jak i zagorzałych wrogów. Pewnego dnia nieznajomy mężczyzna przekazuje mu wiadomość, że Karolina, dawna dziewczyna Wojtka, potrzebuje jego pomocy. Młoda, ale odnosząca już sukcesy malarka mieszka i pracuje od ponad roku w Toskanii, na jesieni planuje dużą wystawę we Florencji i wydaje się być ostatnią osobą, która mogłaby wymagać psychoterapii. Cała sprawa pachnie szytą grubymi nićmi mistyfikacją, mimo to Wojtek postanawia pojechać do hotelu, w którym miała zatrzymać się Karolina. Niedługo potem zaczynają mnożyć się pytania bez odpowiedzi.
Stanąłem jak wryty, zastanawiając się, gdzie w tej ciemności znajduje się kontakt. W otaczającej mnie czerni widziałem tylko żar papierosa, którego nieznajomy trzymał w ręku.
To wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy. Zgasiłem światło w poczekalni, wyszedłem na korytarz, właśnie miałem włożyć klucz do zamka, kiedy kątem oka zobaczyłem zwalistą postać faceta, który blokował swym cielskiem pół klatki schodowej. Odwróciłem się w jego stronę, gdy raptem na schodach zgasło światło. Chciałem się cofnąć do gabinetu, ale jak na złość drzwi zamknęły się za mną z charakterystycznych trzaskiem, który towarzyszy blokadzie zamka. Przez moment poczułem się nieswojo. Zrobiłem krok do tyłu. Oparłem się plecami o drzwi. Pomyślałem, że poza mną i tym facetem nie ma w budynku już nikogo. Ciekawe, czy on również o tym wiedział. Biura na górze opustoszały tuż po osiemnastej, sklep na parterze zamknięto o dziewiętnastej. Maria wyszła dzisiaj wcześniej. Zwolniłem ją tuż po piątej, kiedy zadzwoniono z przedszkola, że jej mąż kolejny już raz zapomniał odebrać synka. Nie lubię jej męża. Mówiąc ściślej, to wręcz nie cierpię tego gnoja. Niereformowalny dupek, nędzna kreatura, zapatrzony w siebie snob, z tępym wyrazem twarzy, rozbudowaną do niebotycznych rozmiarów muskulaturą, idealnie wypielęgnowaną twarzą, nieproporcjonalnie małą mózgoczaszką, zimnymi oczami, przy których oczy ryb pływających w stojącym na moim biurku akwarium wydają się ciepłe i pełne wyrazu. Związek Marii z tym facetem jest typowym przykładem na to, że ludzie, nie wiadomo dlaczego, dobierają się często na zasadzie przeciwieństw, jakby w każdym związku miało być tyle samo ciepła co chłodu, mądrości co głupoty, dobra co zła… Kiedyś próbowałem z Marią o tym porozmawiać.
Powiedziała, że jestem w błędzie, że oni są jak dwie połówki tego samego jabłka. Pomyślałem sobie wtedy, że te połówki różnią się od siebie znacznie, jakby jedna z nich dojrzewała w pełnym słońcu, a druga, nadjedzona przez robaki, zarażona pleśnią – w głębokim cieniu, jakby ta druga była odbiciem pierwszej w krzywym zwierciadle. Pal licho Marię. W otaczającej mnie ciemności coś drgnęło. Facet zbliżył papierosa do ust. W nikłym świetle papierosowego żaru pojawił się zarys jego twarzy. Skąpy blask oświetlił nieogolone policzki, mocne szczęki, zdecydowanie za długie włosy… Mężczyzna zrobił krok w moją stronę i raptem poczułem się osaczony.
– Pan Wojciech Krzewiński? – spytał.
– Tak – odpowiedziałem niechętnie.
Facet stał tak blisko mnie, że na twarzy czułem jego oddech. Zapach mięty mieszał się z wyraźnym zapachem wody kolońskiej. „Pedant jakiś” – pomyślałam mimo woli. Ubrany był też pedantycznie. Zanim zgasło światło, zdążyłem zauważyć pod rozpiętym jasnym płaszczem ciemną marynarkę i pasujące do niej, odrobinę jaśniejsze spodnie.
– Ma pan chwilę czasu? – zapytał. – Muszę z panem porozmawiać – dodał, nie czekając na odpowiedź.
– Może kiedy indziej – burknąłem. – Spieszę się…
„To nie był mój dobry dzień. Przed południem przypaliłam mleko. Miałam je tylko podgrzać. Zupełnie o nim zapomniałam. Wykipiało na płytę kuchenki, przykleiło się do dna garnka, wypełniło całe mieszkanie szarym dymem. Dym wypełzał poza moje mieszkanie i przypadkiem trafił do mieszkania pani Mornetti. Przybiegła do mnie przerażona.
Myślała, że coś się pali. Chciała wezwać straż pożarną. Stanęła jak wryta, kiedy ujrzała to przerażające dzieło na ścianie. Ze zdziwieniem zauważyłam, że postaci przybył nóż wbity w serce i lejąca się strugami krew z przeciętej zapewne aorty, bo inaczej ilości tej krwi nie potrafię sobie wytłumaczyć. Nóż był prawdziwy, kuchenny, wbity po rękojeść w tynk w tym miejscu, gdzie u namalowanej postaci powinno być serce. Pani Mornetti wpadła w bezdech, który już po chwili przeszedł w koszmarny, przerażający wrzask. Szkoda, że nie był to niemy krzyk, jak na obrazie Muncha. Wydobywała z siebie tak wysokie tony, że czułam wibrację powietrza. Otworzyłam szeroko usta, żeby dźwięki nie uszkodziły mi błony bębenkowej. Spojrzała na mnie i jej wrzask się nasilił. Pomyślałam, że z otwartymi bezgłośnie ustami przypominam jej postać namalowaną na ścianie. Zamknęłam usta, ale rozhisteryzowana kobieta krzyczała dalej. Postraszyła mnie eksmisją. Zażądała pomalowania ściany i usunięcia z niej noża. Dała mi na to czas do jutra. Szkoda, bo ta postać na ścianie zaczynała mnie coraz bardziej intrygować. Zaczęłam ją nawet lubić. Ten nóż wbity w serce był czymś genialnym. Nigdy nie podejrzewałam siebie o taką turpistyczną twórczość. Chciałam pojechać po farbę. Jakiś idiota napisał mi sprayem na masce samochodu: „Wyjedź i nie wracaj”. Pomyślałam, że coś nie lubią mnie w tej Toskanii. Zmywanie farby z samochodu zabrało dwie godziny mojego życia. Całe popołudnie próbowałam zamalować postać na ścianie. Wcześniej siłowałam się z wyjęciem noża z tynku. Wieczorem spotkałam się z Francescą. To straszne, że ten koszmarny dzień musiał pomieścić jeszcze i to spotkanie. Zagroziła mi, że jak nie przyjdę, to ona przyjedzie do mnie. Nie chciałam żadnych odwiedzin. W każdym razie nie dzisiaj. Spotkałyśmy się w kawiarni. Francesca była piękna jak zawsze i absorbująca jak bywa często.
– Chciałam pokazać ci twoje zdjęcia. – Rzuciła na blat stołu magazyn „ Moda”. Zadrżały filiżanki. Chlusnęła na obrus kawa. Pojedyncze brązowe krople upstrzyły moją sukienkę. Udała, że tego nie widzi. – Chcę, żebyś je zobaczyła zanim zobaczą je inni. Mówiłam, że będzie rewelacyjnie. Tylko popatrz! To egzemplarz sygnalny. Za trzy dni będzie on już dostępny we wszystkich kioskach – paplała podekscytowana z niezdrowym rumieńcem na twarzy. – Rewelacja! Po prostu bomba! Moje ciuchy, wy dwoje i talent fotograficzny Paola – napędzała się coraz bardziej. – Początkowo miałam wątpliwości. Nie byłam pewna, czy dasz radę. Enrica to co innego, on potrafi być namiętny. Marzyły mi się głębokie spojrzenia w oczy, czułe objęcia, muśnięcia warg, nieśmiałe pocałunki. Mieliście być romantyczni, zmysłowi, subtelnie seksowni… Przeszliście moje najśmielsze oczekiwania! Rozkręciliście się na dobre – mówiła coraz głośniej. Usta jej się nie zamykały. Uderzała ręka w okładkę. Gestykulowała. Miałam wrażenie, że wszyscy ludzie w kawiarni zaczęli nam się przyglądać. – Paolo jest świetnym fotografem. Zrobił dziesiątki zdjęć. Wybraliśmy z tego kilkanaście niepowtarzalnych ujęć. Jedno ze zdjęć pojawi się za dwa tygodnie na okładce „ Playboya”. Rewelacja! Napięte nabrzmiałym penisem spodnie, stojące w gotowości do pieszczot sutki, maślane oczy i gęsia skórka… Bomba!
– O czym ty właściwie mówisz? – Spróbowałam jej przerwać. Czułam się za bardzo zmęczona, żeby jej słuchać. Mięśnie mi drżały po zdrapywaniu sprayu z karoserii samochodu, dźwiganiu wiadra z farbą, wyrywaniu noża z tynku i trzykrotnym malowaniu ściany. Nie stać mnie było już dzisiaj na entuzjazm.
– O waszych zdjęciach…– Spojrzała na mnie zdziwiona. – Mówię, że są niesamowite – dodała. – Dzięki nim moja kolekcja będzie się kojarzyć z latem, z erotyzmem, z pożądaniem, z seksem…Każda dziewczyna zapragnie mieć takie ciuchy… Każda będzie chciała być tobą
Otworzyłam magazyn „Moda” i raptem kęs przełykanego ciastka stanął mi w gardle. Nad ogromnym zdjęciem przytulającego mnie Enrica widniał tytuł kolekcji - „Przeleć mnie”.