Trzy razy miłość
Nie wierzysz w miłość? Przeczytaj tę książkę!
Ona – spokojna, rozważna studentka medycyny, ceniąca sobie swoje poukładane życie. On – rozpieszczony jedynak z bogatego domu, któremu w głowie tylko sport i przyjemności. Dzieli ich niemal wszystko: poglądy, charaktery, styl życia... A jednak pewnego dnia połączy ich coś, od czego nie będą w stanie się uwolnić. Coś, co wyzwoli w nich emocje, jakich wcześniej nie znali i nie podejrzewali, że są do nich zdolni...
Ta historia w niczym nie przypomina bajkowego scenariusza w stylu: poznali się, pokochali, pobrali, żyli długo i szczęśliwie. To opowieść o miłości, która rani, niszczy i zostawia bolesne blizny. Opowieść o ludziach, którzy nie potrafią żyć ani ze sobą, ani bez siebie. A kiedy dojdą do wniosku, że ta miłość to nie dar, tylko przekleństwo, zrobią wszystko, żeby ją zabić.
Wysiadłam z auta. Jadący za mną mężczyzna też wysiadł. Ruszyłam w jego stronę. On ruszył w moją. Spojrzałam na niego i nagle poczułam serce w gardle. Świat zawirował dookoła. Wydawało mi się, że brakuje mi powietrza. Nogi miałam miękkie jak z waty. „Niemożliwe – pomyślałam. – Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach. W normalnym życiu nie zdarzają się takie przypadki. W każdym razie nie w moim”. Moje życie było od pewnego czasu poukładane, przewidywalne, uporządkowane, bezpieczne i nudne. Pomyślałam, że to tylko głupia wyobraźnia płata mi figle, drwi sobie ze mnie. To przecież nie może być Łukasz. Ten idący w moim kierunku mężczyzna musi być tylko do niego odrobinę podobny. W świetle leniwie rozżarzających się latarni wszystko wydaje się zawsze nieostre i zamglone. Wyobraźnia oszukuje zmysły. Podobny wzrost, sylwetka, sposób poruszania się, za długie kręcone włosy... Przyszło mi na myśl, że jestem szalona. Zatrzymałam się o zmroku na zupełnie pustej ulicy w willowej części miasta. Tą drogą o zmierzchu z rzadka przejeżdżają samochody. Prawie nikt tędy nie chodzi. Mieszkańcy już dawno wrócili po pracy do domów. Do ulicy przylegają płoty, domy cofnięte są w głąb dużych ogrodów. W oknach oddalonych od ulicy domów powoli zapalały się pierwsze światła. Pomyślałam, że jestem kopnięta, że brakuje mi instynktu samozachowawczego, bo zatrzymałam się na taki odludziu tylko dlatego, że jadący za mną samochód migał długimi światłami. Odwróciłam się na pięcie. Szybkim krokiem ruszyłam w kierunku swojego auta.
– Martyna!
Głos za moimi plecami wydał mi się znajomy. Pasował do sylwetki, sposobu poruszania się, włosów... „Ależ gówno!” – pomyślałam. –„ Że też właśnie dzisiaj musiało mi się coś takiego przytrafić, kiedy wybieramy się z Krzyśkiem do teatru”.
– Martyna!
Nie odwróciłam się. Mierzyłam wzrokiem odległość dzielącą mnie od otwartych drzwi mojego samochodu.
– Martyna! – usłyszałam tuż za placami. – Poczekaj! Zatrzymaj się! Co za przypadek! Co za niesamowity zbieg okoliczności...
Coś kazało mi się jednak odwrócić. To coś to nie był na pewno rozsądek. Ten sam głos, te same usta, te same ciemne włosy, cień zarostu na twarzy, ciemnie brwi, niepasujące do włosów niebieskie oczy, ciepły uśmiech... Wszystko takie jak kiedyś, tylko czas był już zupełnie inny. Minęły cztery lata. Wszystko oddaliło się i wyblakło, burzę emocji zastąpiła poukładana, logiczna, zaplanowana i bezpieczna codzienność. Spokojne życie bez wielkich wzlotów, ale i bez upadków, bez zbędnych emocji, które potrafią rzucić na kolana i wdeptać w ziemię. Cisza, spokój, stabilizacja.
– Cześć – wykrztusiłam niepewnie.
– Cześć – odpowiedział, nie odrywając ode mnie oczu.
Jego wzrok przesuwał się po mojej twarzy, omiatał włosy, zsuwał się po ramionach, wędrował w kierunku koronkowej, pozornie grzecznej bluzki i przykrótkiej spódnicy, ślizgał się po nogach, musnął bose stopy wciśnięte w rzemyki sandałów. Poczułam się nieswojo. Serce biło mi jeszcze szybciej. Świat jeszcze mocniej wirował. „To moje serce to jakiś idiota – pomyślałam. – Ono niczego się nie uczy i niczego nie rozumie”.
– Co za niesamowity przypadek... – Głos Łukasza przebił się przez moje myśli. – Nie mieszkam już we Wrocławiu. Przyjechałem tu tylko coś załatwić – mówił pospiesznie, jakby się bał, że mu przerwę, że odwrócę się i odejdę, zanim zdąży mi cokolwiek powiedzieć. – Do niedawna każdego dnia jeździłem przez tę dzielnicę. Liczyłem na to, że przyjeżdżasz czasami odwiedzać rodziców. Chciałem cię zobaczyć chociaż z daleka. Chciałem się przekonać, że u ciebie wszystko dobrze...
Stałam jak wryta i gapiłam się na niego. Ponoć kocha się nie sercem, a rozumem. Mój rozum widocznie kolejny raz miał sjestę.
– Dzisiaj też przejechałem obok tego domu... Zwolniłem jak zawsze. Nic... Ogród jak ogród, kwiaty takie same jak kiedyś, tylko przez te lata żywopłot urósł i zgęstniał. Kierowałem się już na zjazd na autostradę, kiedy zobaczyłem ciebie jadącą z naprzeciwka... Zawróciłem... Niesamowity zbieg okoliczności... Bóg mi sprzyja.
Pomyślałam, że ja bym nie mieszała w to spotkanie Pana Boga. Lepiej, żeby dobry Bóg o tym spotkaniu nic nie wiedział. Łukasz zamilkł na chwilę. Stał tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie przestawał mi się przyglądać. Ten jego wzrok z minuty na minutę przeszkadzał mi coraz bardziej i coraz bardziej mnie krępował.
– Co u ciebie? – zapytałam cicho.
– Wszystko dobrze – odpowiedział odruchowo. – A u ciebie?
– Wszystko dobrze – odparłam pospiesznie. – Parę miesięcy temu moi rodzice wyjechali. Zdecydowali się na starość zamieszkać na wsi. Zostawili mi dom. Postanowiliśmy wrócić do Wrocławia. Pracuję na immunologii u profesora Krysiaka... Jesienią zdaję specjalizację z interny...
– Postanowiliście wrócić? – powtórzył za mną.
W pierwszej chwili go nie zrozumiałam. Wybrał z szeregu zdań tylko to jedno, jakby ono było dla niego najważniejsze.
– Co w tym dziwnego? – zapytałam zaskoczona. – Zawsze lubiłam Wrocław.
– Niby nic – powiedział z ociąganiem. – Uderzyła mnie ta liczba mnoga...
– Hania, Krzysztof i ja.
– Rozumiem – warknął.
Udałam, że nie słyszę jego tonu, nie zauważam nagle zmrużonych oczu i dłoni, które zamknęły się w pięści.
– A ty? – zapytałam.
– Co ja? – burknął.
– Jak tobie ułożyło się życie?
– Podobnie jak twoje – wycedził powoli przez zaciśnięte zęby. – Dzielę je z Małgorzatą i Borysem. Borys ma trzy lata.
– To dobrze – powiedziałam niepewnie. Zabrzmiało to nieszczerze. Nie wiem, dlaczego nagle zrobiło mi się przykro, jakby to, że w jego życiu pojawili się Małgorzata i Borys miało dla mnie jakieś znaczenie.
Nie odrywał oczu od mojej twarzy. Ja też nie mogłam oderwać od niego wzroku. Te usta, te oczy, te włosy... Kiedyś takie bliskie. Później wszystko odmienił zły czas. Nie pamiętam, jak to się stało, że znalazłam się w jego ramionach. Poczułam jego usta na moich ustach, jego ręce odgarniające moje włosy, znajomy zapach ambry i drzewa sandałowego, ciepły oddech...
– Nic nie jest dobrze – usłyszałam szept tuż przy moim uchu. – Wszystko jest do niczego. Jak mogliśmy tak zniszczyć nasze życie? Jak mogliśmy to wszystko tak spaprać?
– Ty w ogóle mnie słuchasz? – Głos Jarka dotarł do mnie jak z innej rzeczywistości.
– Słucham. – Spojrzałem na niego przelotnie. Przeniosłem wzrok na tłum przelewający się obok nas. Wrocławski Rynek latem przyciąga mnóstwo turystów.
– Mówiłem, że to jakieś szaleństwo. Ta miłość to jak choroba. Zabiera ci wszystko. Nawet duszę.
– A ty co byś zrobił na moim miejscu?
– Nie rozumiem.
– Gdyby nagle Elka rozstała się z tobą, nie mówiąc ci nawet dlaczego? Nie dając nawet szansy na rozmowę?
– Nie potrafię sobie tego wyobrazić.
– Spróbuj!
– Mnie nie mogłoby to spotkać – odpowiedział pospiesznie.
– Dlaczego ciebie nie mogłoby to spotkać? – spytałem zdziwiony.
– Nasz miłość jest inna.
– Inna? Czyli jaka?
– Spokojna.
– Spokojna?
– Znamy się od piaskownicy. Dorastaliśmy razem. Pamiętam, jak ścigała się ze mną na wrotkach, jak zjeżdżała na sankach z tej samej górki... W podstawówce to ja jej nawet nie lubiłem. Była przez moment małą, zarozumiałą, przemądrzałą smarkulą. Dopiero w szkole średniej przyszło olśnienie, że ona mi się podoba... Nieważne. Chodzi o coś zupełnie innego. Nasza miłość rozwijała się powoli, jest jak powoli biegnąca opowieść... Nie ma burz. Nie ma huraganów. Nie ma wzlotów i nie ma katastrof. Taka melodia piano, pianissimo... O tej miłości nikt nie zdołałby nakręcić żadnego melodramatu. Mnie to pasuje. Jest mi z tym dobrze. Elka bywa czasami szalona. Ja jestem z natury powściągliwy i flegmatyczny... Uzupełniamy się. Pasujemy do siebie. Być może komuś patrzącemu na nas z boku ta nasza miłość może wydać się nudna, ale nam jest z nią dobrze... Wiesz, że zaręczyliśmy się niedawno...
– Słyszałem.
– Z wami jest zupełnie inaczej...
Przymrużył oczy. Przetarł ręką kropelki rosy na kuflu. Jakoś nie spieszył się do dalszej rozmowy.
– Powiedziałeś, że z nami jest inaczej?
– Zupełniej inaczej...
– Czyli jak?
– U was nigdy nie ma spokoju. Ciągłe wzloty i upadki, ciągły wysiew adrenaliny... Nie wiem, czego wam brakuje albo czego macie za dużo, ale wasza miłość przypomina ciągłą walkę. Starcie za starciem, szturm za szturmem, czasami krótkotrwałe zawieszenie broni. Wy płoniecie jak żywe pochodnie... U was musi być ciągłe forte! Czasami uderzacie w mocne akordy przez wiele miesięcy. Parę razy rozmawialiśmy o was z Elą. Ona mówi, że nasza miłość płynie jak walc. Wasza miłość biegnie w rytm tanga...
– Dlaczego tanga? Ktoś kiedyś powiedział, że tango to smutna myśl, którą się tańczy.
– Enrique Santos Discépolo.
– Co?
– Powiedział to Enrique Santos Discépolo.
– Skąd wiesz takie dziwne rzeczy?
– Zupełnie przez przypadek... Chodziliśmy kiedyś krótko z Elą na kurs tańca towarzyskiego. Instruktor był nawiedzony... Nieważne... Elce z tym tangiem chodziło o coś innego, nie o smutek, ale o emocje. Tango to uczucie, wielkie, burzliwe, niespełnione, narastające z minuty na minutę... Tam jest miłość, gniew, pożądanie. Emocje narastają do granicy bólu... W tangu się płonie jak żywa pochodnia...
Zamilkł. Zmówił kolejne piwo. Przesunął krzesło, by znalazło się w plamie słońca. Wyciągnął nogi przed siebie. Przymrużył oczy. Odpoczywał pomiędzy jednym a drugim dyżurem w pogotowiu.
– Być może ja nie wiem, czym jest prawdziwa miłość – odezwał się po chwili. – Może to, co ja czuję, to tylko przywiązanie, ale mnie z tą moją spokojną miłością jest zupełnie dobrze... Być może nie przeżywam tych wielkich uniesień, ale też nie padam pod ich ciężarem na kolana... U was jest bez przerwy w górę i w dół, i znowu w górę i w dół, i tak bez końca... Niekończąca się huśtawka emocji.
Zamilkł i rozkoszował się ciepłem powoli chylącego się ku zachodowi sierpniowego słońca. Dużo było prawdy w tym jego opisie naszej miłości...
– Szukasz laski na dzisiejszą noc? – zapytałam.
Nie odpowiedział. Przyglądał mi się zaskoczony.
– Akurat nie myślałem o dzisiejszej nocy – powiedział po chwili. – Szukam…
Nie miałam ochoty słuchać, kogo szuka. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Głupi palant.
– W złe drzwi pukasz – powiedziałam chłodno. – Marnujesz czas. Nie bawią mnie szybkie numerki ani przygodne znajomości… To nie w moim stylu…
– Czy jest tu ktoś, kto rzuci się teraz na mnie z pięściami? – zapytał, rozglądając się dookoła.
– Ja, jeżeli nie zabierzesz łap z mojego pośladka…
Ktoś zachichotał za naszymi plecami. Musiał usłyszeć tę naszą rozmowę.
– Łuki, chodź do nas! – krzyknęła jakaś dziewczyna z grupki stojącej przy wejściu do schroniska. – Opijamy twoje zwycięstwo na stoku!
Nawet nie drgnął. Nie spojrzał w tamtą stronę. Stał tuż przy mnie. Jego ręce nie pieściły już moich pośladków. Wbił je w kieszenie ocieplacza. Spojrzał na mnie spode łba.
– Przepraszam… – powiedział pod nosem. – Źle mnie zrozumiałaś… Chciałem powiedzieć coś zupełnie innego…