Jolanta Kosowska
Dwóch przyjaciół, lekarzy, którym przyszło żyć i pracować w dwóch różnych krajach, spotyka się po latach w dramatycznych okolicznościach. Kiedyś łączyło ich wiele, a dzieliła miłość do tej samej kobiety...

Drugie dno

Jolanta Kosowska - W labiryncie obłęduWojtek, oburzony decyzją Karoliny, wraca do Polski. Karo zostaje sama w Toskanii, gdzie nie tak dawno przeżyła piekło. Ciekawość jest jednak silniejsza od zdrowego rozsądku. Za sprawą listu Enrica dziewczyna znów trafia w sam środek nieujawnionej wcześniej tajemnicy. Prawda ma drugie, trzecie, a może i czwarte dno. Cienka linia oddziela mistyfikację od rzeczywistości, teatr od życia, prawdziwe emocje od tych udawanych. Toskania czaruje, przyciąga i przeraża. Wabi tajemnicą, namiętnością, miłością, szaleństwem i zbrodnią. Ale przede wszystkim miłością...
Wróciłam zmęczona do domu. Myślałam już tylko o miękkości mojego łóżka i przytulności koca. Zajęcia ze studentami nie były moją pasją. Wernisaż zbliżał się ogromnymi krokami. Dzień gonił za dniem. Czas kurczył się coraz bardziej. W nocy chciałam malować, musiałam dokończyć jeszcze obraz. Po południu postanowiłam odpocząć. Nagle rozdzwonił się telefon. – Chciałem cię tylko usłyszeć. – Męski głos w słuchawce wydał mi się znajomy. Głęboki, ciepły, miękki, z charakterystycznym obcym akcentem. „To niemożliwe – pomyślałam – cholerna wyobraźnia kolejny już raz kpi sobie ze mnie. To tylko mój mózg płata mi figle”.
Minęło już kilka miesięcy. Wszystko oddaliło się i wyblakło, zastąpione szarą, grzeczną, poukładaną codziennością. Zapanowała poprawna nuda zamiast szalonych emocji, nieznanej wcześniej namiętności, ciepłych szeptów, nieprzespanych nocy... Poukładany świat zastąpił chaos, niepewność, szaleństwo i obłęd. Wyważona codzienność zastąpiła dziesiątki nieokiełzanych emocji, wykrzyczanych marzeń, śmiało stawianych celów. Niby lepiej. Niby stabilniej. Na pewno bezpieczniej. Nie wiem tylko, dlaczego z dnia na dzień wraca coraz więcej i więcej wspomnień.
– Chciałem cię tylko usłyszeć. – Głos dotarł do mnie jak z zaświatów. – Chciałem tylko zapytać, czy u ciebie wszystko w porządku?
Głos mężczyzny w słuchawce był cichszy od bicia mojego serca. „Głupie serce – pomyślałam – ono niczego nie rozumie”. Coś ścisnęło mnie za gardło. Nagle zaczęło brakować mi powietrza. Ściany pokoju zawirowały jak szalone. Możliwe? Niemożliwe? Głos z zaświatów, jakby z innej czasoprzestrzeni. „Bzdura – pomyślałam – to tylko jakaś pomyłka, to jakiś inny facet zadzwonił do jakiejś zupełnie innej kobiety. Kretyn pomylił się, wybierając numer telefonu”.
– Słyszysz mnie? Odpowiedz! – Głos w słuchawce nie pozwalał mi się skupić.
– To pomyłka – powiedziałam powoli. Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. Mój głos wydał mi się obcy. – To pomyłka – powtórzyłam głośniej, odkładając słuchawkę.
Sukces, dziwne słowo, które bardziej się czuje niż rozumie. Pochlebne opinie krytyków, tłumy na wernisażu, wywiady, konferencje prasowe, zdjęcia... Przed paroma miesiącami sukces we Florencji, teraz w Pradze. Inne spojrzenie na sztukę, coś zupełnie nowego. Nie kształt, lecz kolor, nie perspektywa, tylko barwa, nie cienie, lecz cała paleta odcieni. Świat emocji i uczuć zaklęty tylko w kolory. Szalony pomysł, który udało się zrealizować. Stworzyliśmy z Markiem niepowtarzalną wystawę. Jego kolory – fioletowy, pomarańczowy, seledynowy, brązowy i złoty, moje – czerń, biel, zieleń, czerwień, błękit i żółty. Uczucia zaklęte w każdym płótnie. Powietrze aż gęste od emocji. W końcu życiem rządzą emocje, tylko one się liczą. Nadają życiu barw, dodają smaku, powodują, że serce bije szybciej, oddech się pogłębia, myśli szybują wysoko, jest po co wstawać rano i po co kłaść się wieczorem. Wszystko inne nie ma znaczenia. Nasze płótna to czyste emocje. Każdy widzi inaczej, każdy czuje zupełnie coś innego. Liczy się magia chwili, ulotność wszystkiego, zmienność nastrojów. W powietrzu unoszą się wykrzykniki, znaki zapytania, zachwyty, okrzyki oburzenia, groza, złość, miłość i bezwstydna namiętność obok chłodnego wyrachowania, agresji i oziębłości. Można płakać, śmiać się i kląć. Można pławić się w emocjach do woli. Zanurzyć się w nich zupełnie bezkarnie. Dać im się porwać bez konsekwencji, bez narażania się na straty moralne. Można przeżyć wiele, nie ryzykując niczego. To tak jak oglądanie dobrego filmu w kinie, czytanie porywającej książki. Przez chwilę można się pożywić emocjami innych, ukryć się za cudzymi plecami i przeżywać wzloty i upadki, nie ryzykując własnego spokoju. Sztukę wymyślono chyba tylko po to, żeby emocje stały się dostępne dla każdego. Wystawę kończy obraz samotnie wiszący na ścianie. Oddalony od innych, wyraźnie niepasujący do całości, powieszony tuż przy wyjściu, jakby był za karę postawiony do kąta. To płótno jest zapowiedzią cyklu, którego jeszcze nie ma, który na razie jest tylko we mnie, a właściwie w moich wspomnieniach. Emocje zaklęte w taniec. Cała gama uczuć, namiętności i pożądania zaklęta w ruch na parkiecie. Kilka pozornie bezładnie porozrzucanych linii, plam i kresek załamujących biel płótna. Niby nic, ale pobudza wyobraźnię. Nie widziałam nikogo, kto by się przy nim nie zatrzymał. Ten obraz to wspomnienie pewnego wieczoru, pewnego tańca, pewnej chwili, której nie mogę zapomnieć. Pamiętam dobrze tamten taniec. Lubię tańczyć. On też lubił. I nasze ciała bardzo się lubiły. Zarówno w nocy, jak i w tańcu nasze ciała stanowiły jedność. Czułam jego oddech, napięte mięśnie, ślizgające się po moim ciele dłonie. Pamiętam zapach wody kolońskiej mieszający się z zapachem moich perfum. Odurzające połączenie zapachu cedru z zapachem drzewa sandałowego i piżma. Pamiętam, że w moim brzuchu tańczyły setki motyli. Moje nogi były przy jego nogach, moja głowa przy jego ramieniu, moje włosy muskały jego twarz, moje ciało próbowało z jego ciałem stworzyć jedność... Świat wirował dookoła coraz szybciej i szybciej. Wydawało mi się, że nic nie dzieje się naprawdę, że nie ma żadnego tu i teraz, że tańczymy w odrealnionym świecie, bez określonego miejsca i w nieokreślonym czasie, jakbyśmy tańczyli w nieskończoności. Jakiś krytyk napisał, że niebywałą sztuką jest stworzyć za pomocą paru kresek tak wysublimowane złudzenie ruchu. Pomylił się, patrzył nieuważnie, widział tylko to, co jest powierzchowne. Dał się zwieść swoim zmysłom. Widział tylko pierwsze dno, tylko pierwszą odsłonę. W tym obrazie nie chodzi o ruch, lecz o ukryte za tym ruchem emocje – zauroczenie, nieśmiałość, zdziwienie, lęk i niepokój w okolicach serca. W tym tańcu zaklęta jest niepewność, ciekawość, radość i rodząca się namiętność. Ten taniec to preludium nocy, cichych szeptów, głośnych krzyków, pomruków rozkoszy... To historia rodzącego się pożądania. A może historia rodzącej się miłości? Nazwałam ten obraz Niespełnieniem. Ponoć sztuka to odzwierciedlenie duszy. W takim razie moja dusza jest niespełniona i spragniona od paru miesięcy. Przyłapałam się na tym, że stoję i gapię się na ten obraz. Nie widzę bieli płótna, nie widzę czarnych kresek ani położonych gdzieniegdzie czarnych nieregularnych plam, tylko ciemne włosy Enrica, brązowe oczy wpatrzone we mnie, czuję ciepło jego ciała, dotyk dłoni przesuwających się po mojej sukience, czuję ciepły podmuch jego oddechu, słyszę wyszeptane tuż przy moim uchu słowa: „Chyba lubią się nasze ciała...”.
Pojechałam sama. Nie mogłam czekać do niedzieli. W końcu miałam tam pojechać dzisiaj. Kiedy dotarłam na miejsce, dochodziła dziesiąta. Żar lał się z nieba. Oparłam rower o płot. Pchnęłam metalową bramkę prowadzącą na cmentarz. Furtka otworzyła się z przeraźliwym skrzypnięciem. Ciarki przebiegły mi po plecach. „To przez Marca – pomyślałam – i jego wątpliwości. Idiota, próbował mnie za wszelką cenę odstraszyć od tego miejsca”. Rozejrzałam się dookoła. Nikt tu chyba ostatnio nie zaglądał. Nie było widać śladów ludzkiej bytności. Jak okiem sięgnąć rosły chwasty. Małe tegoroczne rośliny próbowały się przebić ku słońcu przez plątaninę suchych badyli. Nawet główna aleja porosła mchem i trawą. Wokół panowała cisza. Słyszałam tylko własne kroki, zgrzytanie żwiru pod stopami i swój przyspieszony oddech. Raptem wydało mi się, że te kroki są jakby podwójne. Zatrzymałam się. Rozejrzałam dookoła. Poza mną nie było tu nikogo. „Wariuję – pomyślałam. – Wyobraźnia to przekleństwo. Dopowiada rzeczy, których nie ma”. Spróbowałam wyłowić z otaczającej mnie ciszy inne dźwięki. Gdzieś w oddali słychać było pracujący na polu ciągnik, ale wokół mnie panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu brzęczeniem owadów. Wiatr poruszył gałęziami starego dębu. Na ziemię spadł jakiś suchy konar. Upadł tuż przede mną. Podskoczyłam jak oparzona. Stado kruków żerujących wśród chwastów wzbiło się w powietrze. „Coś musiało spłoszyć te ptaki – pomyślałam przerażona. – Ktoś tu musi być poza mną. Zwierzę albo człowiek”. Rozejrzałam się nerwowo dookoła. Nic. Tylko te chwasty i chwasty, wysokie trawy i suche badyle. „Bzdura, mam wybujałą wyobraźnię – uspokajałam sama siebie. – Tu nie ma nikogo”. Już miałam ruszyć dalej, kiedy znów usłyszałam jakiś dźwięk. Coś jak trzask złamanego patyka nadepniętego czyjąś stopą. Odwróciłam się w tamtym kierunku. Nic, tylko chwasty i suche badyle. Pomyślałam, że wizyta na tym cmentarzu mnie przerosła. „Tu nie ma nikogo – powtarzałam sobie w myślach. – To tylko moja głupia wyobraźnia płata mi figle”. Ruszyłam do przodu i znów wydawało mi się, że słyszę za sobą kroki. „Co jest grane, do jasnej cholery? Zwariowałam, a to wszystko to jest tylko grą mojej imaginacji, czy znowu wdepnęłam w jakieś gówno? To tylko wyobraźnia” – pomyślałam. Marco mówił, że ten facet, który widział grób Sergrana, przyszedł na grób jakiejś swojej babki. Grobowiec tej jego stryjecznej babki musi być w nowszej części cmentarza. Ta kobieta musiała się urodzić w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Na prawo od bramy ponad chwasty wystawały stare nagrobki. Zatrzymałam się przy jednym z nich. Data śmierci: tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty. Zwykle nowsze groby budowane są na końcu cmentarza. Pomyślałam, że trzeba będzie przejść tą aleją aż do końca. Niech to szlag trafi! Jak na złość głupie ptaki zaczęły krążyć nad cmentarzem. Na błękitnym niebie pojawiła się chmura czarnych punktów. Punkty te stawały się coraz większe i większe, rosły w oczach. Ptaki krążyły coraz niżej. Spłoszone wcześniej, próbowały wrócić. Ich krakanie zagłuszało nawet moje myśli. Przeszłam kilkanaście metrów. Serce biło mi jak szalone. Nogi miałam jak z waty i brakowało mi nagle powietrza. „Nie ma szans, nie dojdę do końca cmentarza – pomyślałam. – Nie nadaję się do tego zadania”. Nieopodal na drzewie zobaczyłam klepsydrę. Czyżby jednak chowali na tym cmentarzu? Kartka kłuła w oczy przeraźliwą bielą. Wczoraj padało. Ktoś musiał ją powiesić dzisiaj rano, kiedy było już po deszczu. Podeszłam bliżej i serce zamarło mi na chwilę. „Świętej pamięci Karolina Bielawska, urodzona...”. Świat zawirował mi przed oczami. Na klepsydrze było też moje zdjęcie. Stałam obok sztalug na tle wrót do posiadłości Sergrana. Data śmierci: dwudziesty trzeci maja. „Dzisiaj jest dwudziesty trzeci maja”– pomyślałam przerażona. Zaczęłam biec w kierunku bramy. Pędziłam jak szalona. Teraz już wszędzie widziałam te klepsydry. Były na każdym drzewie aż po bramę cmentarza. Nie pamiętam, jak dotarłam do domu. Położyłam się na łóżku, nakryłam głowę poduszką, trzymałam w ręku komórkę i czekałam, aż ten dureń znowu do mnie napisze.