Jolanta Kosowska
Dwóch przyjaciół, lekarzy, którym przyszło żyć i pracować w dwóch różnych krajach, spotyka się po latach w dramatycznych okolicznościach. Kiedyś łączyło ich wiele, a dzieliła miłość do tej samej kobiety...

Déjà vu

Jolanta Kosowska - Déjà vuRafał wraca po paru latach emigracji do Polski i próbuje na nowo odnaleźć się w obcej mu rzeczywistości. Wynajmuje mieszkanie, które miało być azylem, a które okazuje się być jego przekleństwem. Stopniowo, dzień po dniu, w życiu mężczyzny dokonuje się przewrót. Najpierw odnosi wrażenie, że już kiedyś spotkał poprzednich mieszkańców tego domu, później narasta w nim przekonanie, że ich życia stale się przeplatały, a na końcu jest pewien, że tworzą jedność... Zaczyna żyć, równolegle, swoim i ich życiem... Pamięta wydarzenia, w których nigdy nie brał udziału, miejsca, w których nigdy nie był, ludzi, których nigdy nie znał. Zaczynają rządzić nim emocje niemające uzasadnienia, pragnie dziewczyny, o której istnieniu do niedawna nie miał pojęcia...
Tak oto mocno stąpający po ziemi lekarz, nauczyciel etyki zawodowej wkroczył w świat weneckiej legendy, która staje się dla niego koszmarem...

"…Mapa w ręku to dużo za mało. Nagle mija cię coraz mnie przechodniów…. Zagapisz się, miniesz parę kanałów, przejdziesz parę mostków, skręcisz nie w tę stronę, chcesz zawrócić i nagle nie ma już obok ciebie ludzi. Słyszysz już tylko stukot swoich butów po bruku, echo twoich kroków odbite od ścian blisko przy sobie stojących domów. Domy stają się coraz mniej zadbane, straszą odpadającymi tynkami i ścianami na głucho zamkniętych okiennic. Gdzieniegdzie jakieś suche badyle wiszące z przymkniętych, ale szczelnie zasłoniętych okien. Idziesz szybciej i szybciej, skręcasz, dochodzisz do kanału , zawracasz i nagle wydaje ci się, że ktoś idzie za tobą, że ktoś schował się właśnie za rogiem sąsiedniego domu, za załamem przyległego muru..."
Jak zrodził się pomysł na "Déjà vu"
Pomysł napisania tej książki zrodził się mniej więcej rok temu. Pojechałam ze znajomymi kolejny raz do Wenecji. Odpoczywałam, siedząc na schodach przy Canal Grande. Nagle wydało mi Déjà vu Wenecjasię, że to sen, że nic nie dzieje się naprawdę. Nie ma miasta na dziesiątkach wysp, nie ma wąskich ulic i kanałów, nie ma tramwajów wodnych i gondoli, nie ma powoli zapalających się lamp, a głos tenora śpiewającego "O sole mio" wydał mi się zupełnie nierealny. Nagle most Accademii stał się teatralną dekoracją, a kontury pałaców nad Canal Grande teatralną atrapą z papieru. Nierealny, nierzeczywisty świat, pełen iluzji, aktorów zmieszanych z tłumem, przygodnych widzów, sprytnie wciąganych w wymyślony przez kogoś, jeszcze niezrozumiały i nielogiczny scenariusz...
Byłam przed dwoma laty na pewnej dziwnej kolacji. To był prezent z okazji Bożego Narodzenia – nie pamiętam już nawet od kogo. Poszliśmy grupą znajomych na tę kolację do starego pałacu. Obowiązywały stroje wieczorowe, adekwatne do Déjà vu Wenecjaczekających nas atrakcji – długie suknie, szale, buty na wysokich obcasach, garnitury, smokingi... Mieliśmy brać udział w weselnym przyjęciu. Panna młoda była siostrzenicą właścicielki pałacu, panem młodym – jakiś dziennikarz. Przywitani przez matkę pani młodej, usadzeni przy zastawionych stołach, byliśmy, jakby mimochodem, wciągani do toczącej się akcji. Widzowie wymieszani z aktorami, fabuła teatralna przenikająca rzeczywistość. Jedliśmy kolejne dania, wznosiliśmy toasty, toczyliśmy przeróżne rozmowy, tańczyliśmy... Rozmyły się gdzieś granice między obserwatorem a uczestnikiem, widzem a aktorem, sztywnym, wydumanym scenariuszem a tworzoną przez nas akcją, kostiumami a naszymi ubraniami, rekwizytami a rzeczywistymi przedmiotami. Akcja toczyła się, biegła w niewiadomym kierunku, pozornie bez żadnej kontroli. Zatarła się granica między jawą a snem, fikcją i wyobraźnią.
Wtedy w Wenecji odniosłam podobne wrażenie, tylko skala była bez porównania większa. Pomyślałam, że jest to miasto z pogranicza snu i rzeczywistości, tak nierealne i wyjątkowe, że aż teatralne i sztuczne. Czas tu biegnie jakby zupełnie niezależnie, setki lat splatają się ze sobą, tworząc niesamowitą atmosferę tego niepowtarzalnego miasta. I nagle przyszło mi na myśl, że w tym mieście może wydarzyć się wszystko... Tak zrodził się pomysł na powieść "Déjà vu".
"Pietro naraił mi klienta na obraz. Pokazał mu te nasze głupie zdjęcia z Wenecją w tle, mniej lub bardziej roznegliżowane kobiety w różnych pozach, ten owoc naszego pomysłu na sesje fotograficzne. Facet nagle zapragnął mieć obraz, akt z Wenecją w tle. Płacił hojnie. Déjà vu WenecjaPozornie oczekiwał w zamian tak niewiele. Wyjeżdżał za jakieś dwa tygodnie. Nie wiodło mi się wtedy najlepiej. Sterta niezapłaconych rachunków rosła w oczach, a dzień bez wezwania do zapłaty lub nowego rachunku w skrzynce pocztowej należał do rzadkości. Czekałem już tylko na komornika, który lada dzień mógł zapukać do drzwi. Akt na tle Wenecji... W pierwszej chwili ucieszyłem się, a później pomyślałem, że nie potrafię. Akt miał przedstawiać wenecką dziewczynę. Wenecką dziewczynę? Wenecja każdemu kojarzy się z czymś innym. Dla mnie jest święta. Dziewczyna przedstawiająca Wenecję powinna mieć twarz anioła, niczym klęcząca postać na ołtarzu w bazylice Santa Maria della Salute.
Spotkałem się jeszcze raz z tym klientem. Właściwie chciałem odmówić, wychowano mnie, że nie kala się świętości, a on oczekiwał ode mnie takiego właśnie świętokradztwa. Jemu Wenecja kojarzyła się z czymś innym – z przygodną Déjà vu Wenecjamiłością. Ta zaś nie musiała mieć oblicza anioła, tylko twarz Belli. Ta dziewczyna pasowała idealnie. Miała długie, poskręcane w loki, opadające na ramiona czarne włosy, twarz bardziej wyzywającą niż piękną, z mocno obrysowanym konturem wiecznie wydętych ust, z rzęsami kapiącymi od nadmiaru tuszu. Nosiła wiecznie rozpiętą do połowy biustu bluzkę i zbyt obcisłą spódnicę, której rozcięcie nęciło smukłymi udami i migającą od czasu do czasu czarną bielizną. Mogłaby trafić na okładkę każdego mniej ambitnego brukowca dla mężczyzn. Wypiłem wtedy dość dużo, pomysły roiły mi się w głowie, czas gonił. Zaczepiłem ją, jak przechodziła pomiędzy stolikami, zaproponowałem wspólną noc i tak Bella została moją modelką. Pracowaliśmy w dzień, spędzaliśmy ze sobą noce. Akt bardzo spodobał się klientowi, forsa uratowała mnie przed komornikiem, a między mną i Bellą już tak zostało. Ja nie oczekiwałem od niej niczego. Ona nie liczyła na nic. To była od początku taka dziwna znajomość. Są ludzie, którzy pracują ze sobą, są ludzie, którzy rozmawiają ze sobą, są i tacy, którzy śpią ze sobą, choć dla obojga nie ma to żadnego większego znaczenia. Jest potrzeba jedzenia, picia, snu i jest potrzeba seksu, może nie zawsze związanego z miłością, ale też nie do końca przygodnego."
"Przespałem się w hotelu. To wszystko nie było takie proste, jak mówił Lothar. Sprawa nie dotyczyła tylko przewlekłego stresu, zespołu wypalenia zawodowego, wspólnych przyjaciół i tamtego mieszkania. Wieczorem długo włóczyłem się po starówce. Nadal kochałem to miasto. Dla mnie było ono jednym z najpiękniejszych miast Europy. W pewnej chwili złapałem się na tym, że cały czas myślę o tym, co muszę tutaj pokazać kiedyś Ani. Starówka najcudowniejsza jest Déjà vu Dreznonocą, kiedy nie ma już tego różnojęzycznego tłumu, nie ma ścisku i hałasu, nawołujących swoje grupy przewodników, nie ma mimów straszących bladością twarzy ani przekrzykujących się głośnością swej muzyki ulicznych grajków. Nocą jest zupełnie inaczej. Wszystko nagle staje się bajkowe, tajemnicze i jakby niedopowiedziane w drżącym świetle gazowych latarni. W nocy można przenieść się w czasie. Słychać oddalające się odgłosy końskich kopyt stukających rytmicznie po bruku, turkot spóźnionej dorożki, ciche dźwięki fortepianu, wydostające się nieśmiało przez uchylone okno któregoś z pałaców, czyjeś kroki stukające miarowo po bruku, odbijające się echem od ścian kamieniczek, cichy szum wody uderzającej o nabrzeże. Widać odbijające się w migotliwej wodzie światła z płynącego po rzece parowca. Kamienny most o szerokich przęsłach przypomina w świetle księżyca jeszcze bardziej praski most Karola. Postacie na pomnikach wydają się potężniejsze niż zwykle. Złota postać jeźdźca na koniu świadczy o dawnym przepychu. Posąg skrzydlatej dziewczyny na kopule akademii odbija się wyraźnie od granatu nieba. Pałace na prawym brzegu rzeki kuszą podświetlonymi fasadami. Fontany szumią tajemniczo w mroku. Mityczne postacie na fontannach wydają się nagle ożywać w tej plątaninie szumiącej wody i przewrotnej grze świateł. Mostek przerzucony między budynkami jest jak kopia Mostka Westchnień z Wenecji.
Wenecja... Serce zaczęło bić szybciej. Wydało mi się, że poczułem na twarzy powiew letniego powietrza. I nagle przypomniałem sobie tamten wieczór. Ania, zmęczona tym całym szalonym dniem, spała w sypialni Paola. My, więcej milcząc, niż mówiąc, siedzieliśmy na tarasie, wpatrzeni w migotliwe światło księżyca odbijające się w wodach laguny. Myśleliśmy chyba o tym samym, ale pewnie każdy z nas inaczej.
– Nie wierzę w te bzdury! – powtórzyłem kolejny już raz. – A nawet jeżeli jest coś z prawdy w tych irracjonalnych bredniach, to mnie to już nie dotyczy. Mieszkam daleko stąd, robię rzeczy, których nigdy nie robił żaden z Marconich, jestem inny niż oni, nie noszę nawet tego nazwiska...
– Naprawdę? – przerwał mi.
– Co naprawdę? – spytałem rozdrażniony. – Przecież nazywam się Brzeziński...
– Znam to nazwisko – wszedł mi w słowo. – Ja mówię zupełnie o czymś innym – zamilkł na chwilę, jakby się zastanawiał, jak ma mi to powiedzieć. – Wolisz zrobić unik? – spytał nagle. – Wolisz udawać, że o niczym nie wiesz? Nie poznaję cię. To takie nietypowe dla ciebie, nietypowe dla Marconich.
– Przeklęte nazwisko...
Déjà vu Drezno – Nie bluźnij! – przerwał mi gwałtownie. – Każdy wenecjanin chciałby należeć do rodu Marconich...
Raptem skrzypnęły drzwi prowadzące na taras. Ania wyglądała na bardzo zaspaną, a mnie nagle ogarnęło przerażenie, że mogła coś usłyszeć z tej naszej rozmowy.
– Czemu tu siedzicie? – obrzuciła nas nieprzytomnym wzrokiem. – Co ja robię w twojej sypialni, Paolo?
– O pani, to zupełnie nie to, co myślisz! – zerwał się na równe nogi i udawał przerażonego. – Goszczenie pani w mojej sypialni jest dla mnie wielkim zaszczytem. Jak pani widzi, unikam, ze względu na obecność pani ukochanego, zwrotu: „w moim łóżku”. Dla takich jak ja zostają już tylko okruchy cudzej miłości. Jeżeli chodzi o mój podkoszulek, w którym wygląda pani tak uroczo, to proszę zapytać ukochanego, bo ja nie byłem dopuszczony do uczestniczenia w misterium układania pani do snu.
Widząc porażający wzrok Ani, przezornie cofał się do tyłu.
– I tak dziękuję pani za tę noc... Zasypiając, będę mógł już zawsze...
– Paolo! – rzuciła się w jego kierunku. Nagle wszystko, co złe, pękło jak bańka mydlana. Rozbawiony obserwowałem, jak Paolo uciekał przed nią po całym tarasie."